Dobre, bo polskie (?)

Zdejmujemy maseczki, znowu możemy ślubować sobie dozgonną wierność i korzystać z uroków wiosny spacerując po parkach bez ryzyka, że zza drzewa wyskoczy zamaskowany mundurowy i wlepi mandat za brak stosownych akcesoriów. Nadal co prawda nie możemy się do siebie zbliżać nadmiernie (ciekawe, jak będą wyglądały tańce podczas 150. osobowych wesel?), ale i tak większość czuje się, jak wypuszczona z więzienia.

Teraz wirus, przynajmniej według prognoz, zacznie odbijać się gospodarczą czkawką. Miesiące pandemii boleśnie pokazały, że nawet największe gospodarki mogą kurczyć się w imponującym tempie. Wydaje się oczywiste, że najsilniejsze z nich najszybciej znajdą dno, od którego się odbiją, te słabsze będą pogrążały się głębiej, a straty najsłabszych mogą okazać się nie do odrobienia w perspektywie nawet pokolenia. A to wszystko przez stworka, którego widać tylko pod mikroskopem, w szkodliwość którego wątpi całkiem spora część ludzkości, widząc w tym raczej spisek Billa Gatesa niż problem zdrowotny.

Obiektywnie trzeba docenić, że każde państwo na miarę swoich możliwości i intelektualnego potencjału rządzących, stara się minimalizować spodziewane konsekwencje nadchodzącego kryzysu. Nasze tarcze antykryzysowe w numeracji powoli zbliżają się do dziesiątki, każda nowa jest ogłaszana z pompą i chyba możemy traktować to jako powód do narodowej dumy, bo nie słyszałem, żeby w innych państwach programy antykryzysowe były wdrażane w podobnej obfitości. Tam to tak raczej banalnie, raz coś uchwalą i każą korzystać, czasami coś tam zmodyfikują, ale jakoś tak wstydliwie, po cichu. Nie to, co u nas - dzień po uchwaleniu pojawia się 70 poprawek i już się szykuje kolejny numerek. Rąsia, klapa, goździk, konferencja…

Jak to zwykle przy okazji takich zawirowań bywa, powraca idea konsumpcyjnego patriotyzmu. Z grubsza biorąc chodzi o to, aby wydając pieniądze w niemieckim czy portugalskim supermarkecie, wydawać je na produkty polskie, czym podobno wspieramy polski przemysł, rolnictwo i usługi. Idea ta wygląda na szczególnie bliską obecnej ekipy rządzącej, bo hasła patriotycznych zakupów są obecne w oficjalnej narracji praktycznie od początku tych rządów. I nie ma się czego czepiać, gołym okiem widać, że idea jest ze wszech miar godna propagowania i stosowania.

No, chyba że spojrzymy na to okiem chłodniejszym, z odrobiną dystansu.

Jestem bezkrytycznym fanem polskich truskawek, żadne z importowanych tak nie smakują, chociaż zazwyczaj ładniej wyglądają. Polskie jabłka bez wątpliwości są najlepsze na świecie, od polskiego czosnku lepszy jest chyba tylko nowozelandzki (niestety nie do kupienia). Gruszki też są najlepsze, i czereśnie. No nie, czereśnie to może nie są - kto miał okazję skosztować czereśni tureckich czy tunezyjskich, kupowanych na tamtejszych bazarkach, ten wie o czym piszę. Nikt nie musi mnie zmuszać czy ode mnie tego wymagać - kupuję polskie owoce i warzywa, bo po prostu uważam, że są lepsze lub nawet najlepsze. Bez haseł i patriotycznego zadęcia. Kupuję je nawet wtedy, gdy są droższe od importowanych.

Jestem też niepoprawnym sympatykiem serów wszelakich. Mimo że polskie sery w wielu przypadkach z powodzeniem konkurują z najlepszymi, to są pewne gatunki, które we włoskim czy francuskim oryginale nie mają sobie równych. Dlatego mając wybór, najczęściej wybieram importowany, według mnie lepszy. Tutaj mała ciekawostka - według badań archeologicznych to Polska jest ojczyzną serów, nie Francja, nie Szwajcaria, nie Włochy. Najstarsze na świecie ślady potwierdzające wytwarzanie serów odnaleziono u nas, na Kujawach, niedaleko Brześcia Kujawskiego.

Pomijając wszystko, czego z powodów oczywistych w Polsce wyprodukować lub wyhodować nie można, mógłbym wypisać długą listę różności, które powinienem kupować kierując się patriotycznym wyborem, ale tego nie czynię. Po prostu kupuję lepsze - czasami lepsze jest polskie, czasami innej nacji, czasami bywa droższe, czasami tańsze. Robię tak nie dlatego, że jestem marnym patriotą (chociaż kto wie…), ale dlatego, że wydając pieniądze chcę mieć poczucie, że ich nie zmarnowałem. Poza tym, w sposób oczywisty z pojęciem ekonomicznego patriotyzmu musi być powiązany ekonomiczny szowinizm, co w mojej wizji świata jest nie do przyjęcia. Nie ma żadnego racjonalnego powodu, dla którego miałbym dyskryminować jakiegoś producenta salami tylko dlatego, że ma adres gdzieś w Toskanii.

Nie tak dawno głośne były sprawy utrudnień z jakimi spotykały się polskie firmy przy wprowadzaniu swoich towarów i usług na rynki europejskie. "Polski hydraulik" stał się synonimem nieuczciwej konkurencji, której nie tylko francuscy biznesmeni ostro się sprzeciwiali, zresztą też pod hasłami ekonomicznego patriotyzmu. Francuskie gospodynie i tak do naprawy kranu wzywały pana Stasia, bo nie dość, że był tańszy, to zdecydowanie lepszy i na dodatek przystojny. Polskie firmy budowlane, transportowe, meblarskie, kosmetyczne i masa innych ostro i skutecznie walczą o zagraniczne rynki i to z aktywnym wsparciem naszego rządu. I jakoś nikt przy tej okazji nie martwi się tym, że zabierają pracę lub obniżają pensję jakiegoś Hansa czy Johna. Nie, to przede wszystkim powód do dumy z gospodarczej skuteczności - Polak potrafi. Jednak optyka i opinie szybko się zmieniają, gdy francuski producent chce nad Wisłą sprzedawać swoje pasztety czy inne warzywa.

Tego typu podejście do życia trafnie lata temu opisał Sienkiewicz we "W pustyni i w puszczy" i jak widać, od tamtych czasów niewiele się zmieniło, filozofia Kalego cały czas ma się dobrze. A może jednak już pora zrezygnować z "dobre bo polskie" i wybrać "dobre, po prostu"?…